Etykiety

foto (369) music (101) osobiste (284)

niedziela, 29 listopada 2009

kolekcja w pionovej

26 listopada została otwarta kolejna wystawa w galerii Pionova. Tym razem zaprezentowano prace z różnych dziedzin sztuki współczesnej. Malarstwo, rzeźba, fotografia i inne. W sumie prawie 20 artystów. Cała wystawa ma nazwę "Kolekcja Galerii". Z percepcją współczesnego malarstwa miałem problem, z fotografią było trochę lepiej - prace Teresy Miszkin (kolaże fotograficzno-malarskie) widziałem po raz drugi i przyznam że są co najmniej intrygujące. Pewnie nie o to artystce chodzi ale dla mnie mają wiele wspólnego ze współczesnym komiksem.
Moją największą jednak uwagę przyciągnęły rzeźby Małgorzaty Wiśniewskiej. Kilka jej prac zajmowało całą ostatnią salę Galerii. Zależnie od perpektywy jej metalowe rzeźby odkrywały przede mną zupełnie inne światy...

.
.


sobota, 28 listopada 2009

ckod+csu

Dzisiaj będzie o stagedivingu, czyli w wolnym tłumaczeniu o nurkowaniu ze sceny. Jest to doznanie nieporównywalne z niczym innym. Polega w pierwszej kolejności na skoku w "nieznane", albo może raczej w "niepewne". W drugiej kolejności człowiek unosi się na rękach jemu podobnych, najczęściej plecami do dołu, co stwarza z początku lekkie spięcie (z powodu owej niepewności), a później euforię i (u)niesienie dosłownie i w przenośni. W trzeciej kolejności następuje lądowanie, zazwyczaj z bezpieczną asekuracją. Hm... zazwyczaj. W czwartej kolejności można się odwdzięczyć koledze czy koleżance unoszeniem lub podniesieniem, ewentualnie zanurkować ponownie.
Pamiętam do dzisiaj mój pierwszy stagediving w legendarnym gdyńskim klubie "Kolejarz" na koncercie Armii (w legendarnym składzie z Brylewskim, Malejonkiem, Bananem, Stopą i oczywiście Budzyńskim) gdzieś w roku '90 albo może '91. Przeżycie niemal mistyczne i mocno uzależniające.
Z tego koncertu pamiętam też stagediving jakiegoś fana, który skończył się zanurkowaniem głową prosto w głowę mojego kumpla Krzyśka vel Jasia. Gdy zobaczyłem Krzyśka po paru chwilach to wyglądał jakby nie do końca orientował się w czasoprzestrzeni.
Szczytowanie mojego stagedivingu to były ostatnie edycje Jarocina w latach 90-tych. Te jednak obarczone były dużo większą dozą niepewności, przede wszystkim co do miejsca i czasu lądowania. Poza tym było fajnie, bo ścisk pod sceną był zawsze tak wielki że zlecieć na łeb nie było szans.

A do całego tego wywodu zainspirował mnie dzisiejszy koncert Cool Kids Of Death (z supportem Californi Stories Uncovered). California promuje swój debiutancki krążek. Na żywo piosenki wypadają dużo lepiej niż na płycie, która mnie osobiście trochę rozczarowała. I to nie z powodu "nagłego" pojawienia się wokalu, ale raczej z tego że ta nowa twarz csu jest po prostu trochę niedorobiona.
Cool Kids Of Death dali ognia nie z tej ziemi. Mam trochę ambiwalentny stosunek do tej kapeli. Poza pierwszą płytą, która była sporym wydarzeniem muzycznym na polskim padole, reszta mnie jakoś nie rusza. Koncerty natomiast grają pierwsza klasa. Poziom energii, dynamiki i charyzmy, które reprezentują jest praktycznie nieosiągalny dla 99% polskich zespołów. Dowodem na to dzisiejszego wieczoru był właśnie imponujący stagediving, którego kulminacyjnym zakończeniem był osobisty nurek w tłum samego wokalisty - Krzyśka Ostrowskiego. Czad na maxa.




piątek, 27 listopada 2009

Paryż cz.2. czyli M. Kenna


Pierwszego dnia targów Paris Photo obeszliśmy wszystkie sto ileś tam stoisk i ekspozycji. Nie dało się tego wszystkiego dokładnie obejrzeć, więc tylko się "zorientowaliśmy" co i jak. Skutkiem tego był lekki ból głowy, tak więc drugiego dnia zrobiliśmy sobie przerwę i poszliśmy obejrzeć przekrojową wystawę małozobowiązującego Michaela Kenny.
Kennę znałem w zasadzie tylko z ostatnich (czyli mniej więcej 15 lat) prac, które można by określić słowem
'dekoracyjnych'. Estetyka i technika świetna, aczkolwiek duszy trochę brak.
Wystawa została podzielona na 10 części - od prac wczesnych z lat 70 i 80-tych (najwcześniejsza z 1974 roku), przez kilka projektów do zdjęć najnowszych. Muszę przyznać że o ile zdjęcia z ostatnich mniej więcej 15 lat dość szybko się nudzą gdy się je ogląda, to te wcześniejsze zaskoczyły mnie swoim klimatem, romantyzmem i... światłem. Wnioskując z proporcji zdjęć, robione jeszcze małym obrazkiem.
W moich oczach wyróżnił się też, realizowany przez kilka lat, cykl poświęcony elektrowni Ratcliffe w Anglii. Nierealny, industrialnie geometryczny. Takie klimaty też lubię.

Trochę szkoda że suchy komercjalizm ostatecznie u Kenny zwyciężył. Zresztą kto wie co ten facet tak naprawdę robi. To co pokazuje i sprzedaje to być może tylko część jego twórczości.

Jednak poza techniczną perfekcją (w swoim stylu) mój szacunek wzbudził jeszcze jeden fakt. Wszystkie odbitki, które wykonuje fotograf są stosunkowo nieduże. Nie mierzyłem dokładnie ale jest to ok. 20x20 cm. Jak na fotografie dekoracyjne to mało. Zresztą podczas targów zasłyszałem rozmowę dwóch gości, którzy uskarżali się na to że Kenna robi tylko takie małe prace. Dla mnie - to akurat ślad trzymania się (jednak) stylu nie do końca komercyjnego. Chwała mu za to.

W księgarni obok wystawy można było kupić koło 10 jego albumów. Dwa były przecenione. Obydwa zdecydowanie najciekawsze. Jeden to zdjęcia z obozów koncentracyjnych, a drugi to fotografie zrobione w... fabryce sznurowadeł.





czwartek, 26 listopada 2009

hartwig

Mała zmiana planów. Zajawek z Paris Photo na razie nie będzie. Ale by daleko nie odchodzić od tematyki fotograficznej dzisiaj wybrałem się na wystawę do ZPAF-u. To przedostatni dzień ekspozycji jednego z niewielu polskich fotografów znanych w świecie - Edwarda Hartwiga.
Wystawa nosi tytuł "Edward Hartwig - Stulecie urodzin". Tytuł wystawy mógłby sugerować że jest to przegląd jego twórczości, nie do końca to jednak prawda. Trzeba może najpierw wspomnieć że po śmierci fotografika w 2003 roku odbyło się już około 30 (!) wystaw jego prac. Tymczasem w 2004 roku podczas remontu domu, w którym mieszkał Hartwig w Lublinie odkryto na strychu sporo negatywów szklanych 13x18 cm. A na nich głównie portrety mieszkańców Lublina a także lubelskich artystów, które Hartwig wykonywał w swoim zakładzie. Z jednej strony można by powiedzieć że jest to "zwykła" fotografia zakładowa, z drugiej strony nie był to przecież przeciętny fotograf ślubów, komunii itp. Widać na tych zdjęciach po pierwsze "rozmycie" miękkimi obiektywami charakterystyczne dla Hartwiga, ale też i dla innych ówczesnych zakładów fotograficznych. Natomiast druga rzecz która zwraca uwagę to niezwykła świadomość operowania światłem, posługiwanie się scenografią, która światło uwypukla i nadaje dodatkowy wymiar portretom.
Tak jak napisałem powyżej negatywy zostały odnalezione kilka lat temu. Odbitki zostały więc siłą rzeczy wykonane niedawno, na współczesnych papierach i przy użyciu współczesnej chemii.
Niestety żeby nie było za dobrze, ktoś coś zawsze musi spieprzyć (czemu akurat w ZPAF-ie?). Odbitki te nie zostały zbyt dobrze wykonane. Praktycznie wszystkie zostały
"pozamykane" czernią i poza tym zostały zrobione zbyt szaro. Aż prosi się żeby takie odbitki były zrobione chociaż na papierze o ciepłej tonacji. Na dodatek włożono je za szkło, które odbija światło. Przy takim a nie innym oświetleniu w galerii ZPAF nie ogląda się tych zdjęć za dobrze. Szkoda.
Ogromnym kontrastem do tych "nowych" zdjęć jest ekspozycja klasycznych odbitek Hartwiga wykonanych już przez niego samego. Są tutaj i portrety i słynne piktorialne krajobrazy czy też wnętrza świątyń. Oglądanie tej części wystawy jest już przyjemnością, a nawet przy niektórych odbitkach pewnego rodzaju mistycznym przeżyciem. Te zdjęcia są też włożone za szkło antyrefleksyjne, co od razu polepsza komfort oglądania.





środa, 25 listopada 2009

Paryż cz.1.

Zgodnie z planem wróciliśmy z Paryża w nocy z poniedziałku na wtorek. Z głowami pełnymi wrażeń, informacji, zdarzeń i wielu innych rzeczy, o których na blogu lepiej nie pisać ;)
Większość czasu spędziliśmy na Targach Paris Photo (praktycznie 3 dni od rana do wieczora), kupiliśmy (albo dostaliśmy) kilka świetnych albumów fotograficznych, poznaliśmy paru wybitnych artystów. Poza tym wypiliśmy sporo wina (w końcu to Francja), trochę połaziliśmy po mieście, próbowaliśmy wejść na genialną (podobno) wystawę surrealistów w centrum Pompidou (nie weszliśmy bo akurat pracownicy postanowili zastrajkować), no i przede wszystkim spędziliśmy wyjątkowe chwile z naszymi francusko-polskimi przyjaciółmi, u których się zatrzymaliśmy na te parę dni (za co jeszcze raz serdecznie dziękujemy!).
Nie sposób napisać o tym wszystkim, powiem więc tylko że przygotowuję w tej chwili relację z Targów, która ma się ukazać w najlepszym polskim czasopiśmie fotograficznym (póki co nie zapeszam - szczegóły w swoim czasie).
Paryż sam w sobie przywitał nas ciepłą pogodą - dzień w dzień było koło 15 stopni. Same Targi, na których byłem pierwszy raz, były bardzo ciekawe. Wystarczy chyba powiedzieć że zapewne wybiorę się na nie jeszcze nie raz. Zajawki z targów zostawię sobie na jutro. Dzisiaj tymczasem kilka komórkowych obrazków z miasta...









wtorek, 17 listopada 2009

ogłoszenie

Dzisiaj mieliśmy dzień organizacyjny. Organizowaliśmy się przed jutrzejszym wyjazdem do Paryża na targi Paris Photo.
W związku z tym ogłoszenie, też organizacyjne - przez kilka dni prawdopodobnie nie będzie aktualizacji bloga. Z góry dziękuję za wyrozumiałość i cierpliwość. Pojawię się tu zapewne w przyszły wtorek z kilogramami wieści i wrażeń fotograficznych...

poniedziałek, 16 listopada 2009

npś 2


Piosenka nr 1 trafiła na bloga i stała się NPŚ 1 dlatego że kilka dni wcześniej usłyszałem ją w radio. Zresztą po raz pierwszy od około 3 lat czyli od momentu jej wydania. Tym razem jest podobnie. Kilka dni temu mój ulubiony redaktor radiowy Piotr puścił w swojej audycji Piosenkę nr 2 (nie mylić z Blur). Pierwszy raz usłyszałem ten numer mniej więcej w tym samym czasie co NPŚ 1. Już nie pamiętam dokładnie w jakich okolicznościach, ale wydaje mi się że również w radiowej Trójce.
Piosenka "weszła" mi od pierwszych dźwięków. Eteryczna, zaśpiewana trochę nierealnym wokalem, bardzo przestrzenna. Typowo nocny utwór do słuchania w ciemności. Bardzo szybko zaopatrzyłem się w EPkę z tym kawałkiem. Cała płytka była zresztą warta grzechu. Jedna z najlepszych płyt (o ile można tak powiedzieć o EP-ce) 2006 roku.
Tak swoją drogą, podobnie jak NPŚ 1, stworzona przez kanadyjczyka.

Piosenka nr 2

niedziela, 15 listopada 2009

klata dnia

Dzisiejszy dzień był chyba ukoronowaniem całej mojej fotograficznej jesieni. Zrobiłem dzisiaj 3 i pół filmu, co jak na moje standardy jest wynikiem megahurtowym. Tyle zdjęć jednego dnia nie zrobiłem od co najmniej 5 lat.
Zaczęło się standardowo. 7 rano, rzut oka za okno - szaruga na maxa, szybkie mycie i ubieranie. Dopiero jak ubierałem buty usłyszałem że... leje deszcz. Trochę było jednak za późno na rozbieranie i ponowne spanie, więc założyłem że deszcz przestanie padać i foty porobię. Dla zmiany klimatu pojechałem w okolice Stoczni Remontowej w Gdańsku zrobić kilka podwórek, które chodzą już za mną od kilku lat. Niedzielny wczesny i deszczowy poranek dawał nadzieję że w spokoju będę mógł się rozłożyć w tych raczej nieprzyjaznych dla gości rejonach. Deszcz nie przestał padać, mimo to wyciągnąłem aparat i zrobiłem kilka klatek. Gdy miałem już stamtąd odjechać (godziny zaczęły się robić niebezpieczne - minęła 9.30.) zauważyłem kątem oka jeden motyw, którego gdybym nie zrobił, plułbym sobie w brodę przez następny rok.
Przeładowałem więc film, wziąłem jeszcze raz plecak i poszedłem zrobić ostatnie zdjęcie. Przeczucie mnie jednak nie myliło. Jak już je miałem zrobić, na horyzoncie pojawiło się kilku autochtonów żywo zainteresowanych moją artystyczną interpretacją ich podwórka (oraz zapewne artystycznym sprzętem). Cytować w każdym razie chłopców nie będę. Zanim zbliżyli się na odległość oddechu zdążyłem zrobić zdjęcie (czas naświetlania - 4 cholernie długie sekundy), spokojnie przejść za róg budynku, a następnie w tempie Usaina Bolta pokonać następne 500 metrów. Normalnie jak za starych dobrych czasów.
Najśmieszniejsze (w tamtej chwili niekoniecznie) było to że nadeszli ze strony mojego samochodu, tak więc czekał mnie jeszcze powrót w to samo miejsce. Ostatecznie wróciłem "trochę na około", szybko wsiadłem do wózka, zablokowałem drzwi od środka i ruszyłem w dość szybkim tempie.
Abstrahując od okoliczności muszę jednak przyznać, że to ostatnie zdjęcie na mojego czuja (film jeszcze nie wywołany) to była zdecydowanie *KLATA DNIA* (tak tak, zdecydowanie z dużych liter). A może nawet i sezonu?

Deszcz w międzyczasie przestał padać, zostawił po sobie mokre i zamglone powietrze. Pojechałem więc w inny, dużo bardziej spokojny rejon Gdańska. Na miejscu zamglony krajobraz powalił mnie na kolana od razu. Byłem tam już kilka razy ale takiej scenerii jeszcze nigdy nie widziałem. Mgła, zalegająca wszędzie wilgoć, piękne światła. Jeśli nie był to ideał to było to z pewnością co najmniej 99% ideału.


sobota, 14 listopada 2009

rytuał

Dzisiejszy poranek to już niemal jesienny rytuał. 7 rano budzik. 10 minut. Plecak i statyw. Ponownie ruszyłem się do lasu nad klif. Po deszczu pojawiły się niezwyczajne kształty i formy. Światło kolejny dzień idealnie rozpraszało się w przestrzeni.
Poszedłem tym razem dalej w kierunku Redłowa. Ślady sztormu po drugiej stronie klifu są dużo bardziej wyraziste. Powodem jest to że na wysokości plaży orłowskiej zbudowano w wodzie niedawno tzw. progi, które są de facto falochronem. Dzięki temu 3-metrowe niedawne fale nie zniszczyły plaży tak mocno jak na odcinku redłowskim gdzie owych progów nie ma. To stamtąd właśnie zabrane drzewa zostały przez morze wyrzucone na orłowską plażę. I tam też zamiast miłego bałtyckiego piaseczku leżą w tej chwili głównie różnej wielkości kamienie.

Po południu pojechaliśmy na otwartą wczoraj wystawę fotografii prasowej w Pałacu Opatów w Oliwie. Większość zdjęć typowo reporterskich, wiele z nich jak dla mnie przesadnie podkręconych w photoshopie, co mnie trochę drażni w odbiorze. Tak czy inaczej liczyłem na jakieś jedno, dwa fajne, nietypowe zdjęcia. Więcej nie oczekiwałem. Zdjęcia prasowe to już dla mnie jedynie ciekawostka. Za dużo ich wszędzie dokoła, w prasie, w necie, w telewizorze. Ile można. Na wystawy World Press Photo przestałem chodzić już kilka lat temu. Teoretycznie chociaż z ciekawości mógłbym tam zaglądać, ale jak dla mnie za duże tam przegięcie katastroficzno-wojenne. Po obejrzeniu kilka lat temu najdoskonalszego jaki widziałem albumu z tego rodzaju zdjęciami, czyli "Inferno" Jamesa Nachtweya, mam już dość do końca życia.


piątek, 13 listopada 2009

bliza

Kilka lat temu zamieszczono w prasie ranking polskich miast. Kryteriów było kilka, w każdym razie utkwiła mi w pamięci lista z Gdynią na miejscu pierwszym. Był to ranking miast "najdynamiczniejszych w rozwoju". Nie wiem jak to wygląda dzisiaj, ale jestem pewien że Gdynia nadal jest w czołówce. Jeżdżę trochę po Polsce i dość regualrnie widzę, że w większości miast i miasteczek zmienia się niewiele. Natomiast w Gdyni co rusz. W tym tygodniu na ten przykład otwarto nową kładkę nad torami, która połączyła Al. Zwycięstwa z Drogą Różową. Brzmi może zagadkowo i groteskowo, ale gdynianie wiedzą iż na jednym końcu mamy najważniejszy trójmiejski szlak komunikacyjny (w tym przystanki autobusowe itp.) oraz Park Naukowo-Technologiczny, a na drugim nową halę widowiskowo-sportową - m.in. główny powód tego że koszykarski Prokom Sopot stał się od tego sezonu Prokomem Gdynia, co podobno wnerwiło ostro sopockich kiboli, którzy nie mając drużyny piłkarskiej entuzjastycznie zjednoczyli się parę lat tamu wokół koszykarzy. A ci w końcu w ostatniej dekadzie stali się najbardziej znaną polską drużyną klubową w Europie.
Poza budowami nowych obiektów w Gdyni nie zapomina się też o kulturze. A to jak na polskie "standardy" budzi juz mój niekłamany wielki szacunek. Nowe Muzeum Miasta Gdyni z wieloma ekspozycjami czasowymi (ich poziom póki co jest średni ale od czegoś trzeba zacząć), Nagroda Literacka Gdynia (być może najważniejsza w tej chwili po Nike), no i w tej chwili nowe czasopismo kulturalne - w dużym stopniu tematycznie gdyńskie (choć nie tylko) ale dystrybuowane w całej Polsce - kwartalnik Bliza.


(dla nie-Kaszubów wyjaśniam: bliza = latarnia morska)

Redaktorem naczelnym został Paweł Huelle, z którym współpracuje trzech dobrych redaktorów odpowiedzialnych za poszczególne działki w czasopiśmie.
Dzisiaj w Hotelu Nadmorskim odbyło się uroczyste odpalenie nowego projektu. Śmietanka wylewała się przez drzwi, grał Lesiu Możdżer itd. Mimo że pojawiło się wokół kilka złośliwych komentarzy to ja osobiście, mogę z ręką na sercu powiedzieć, jestem dumny. Jako uprzywilejowany (dzięki Jo, która na owym bankiecie była) przejrzałem już nowe czasopismo, które ukaże się w "empikach" w najbliższy poniedziałek. Piszę "przejrzałem" gdyż pismo ma 250 stron (!!!) podzielonych na rozdziały:
1. sztuka i nowoczesność
2. dyskusje i rozmowy
3. proza
4. esej
5. poezja
6. przekłady
7. miejsca i historie
8. recenzja
9. zapiski
10. tu i teraz
11. moja gdynia

Dodając do tego bardzo interesujące treści, których tu rzecz jasna nie jestem w stanie streścić, robi to spore wrażenie a gdynian, przynajmniej powinno, napełniać dumą.

czwartek, 12 listopada 2009

stanisław woś

Jako osobnik niezłomny postanowiłem dać sobie kolejną szansę i ponownie wybrać się do Muzeum (tego samego). O 17.30. zostało zorganizowane spotkanie ze Stanisławem Wosiem - patrząc na jego zdjęcia, można by powiedzieć - jednym z najbardziej odjechanych polskich fotografów. Jak dla mnie czasami może zbyt eksperymentalnym jeśli chodzi o technikę, natomiast bez dwóch zdań wieloma zdjęciami czy też raczej seriami robiącym kolosalne wrażenie swoim przekazem. Nigdy do tej pory nie miałem okazji spotkać się z nim bezpośrednio, tak więc już dawno zapisałem sobie ten termin w komórkowym kalendarzu.
Niestety po raz drugi w tym tygodniu spotkało mnie rozczarowanie ze strony MN. Artysta rozchorował się i nie mógł dojechać, na to jednak Muzeum rzecz jasna nie mogło mieć wpływu. Natomiast zamiast gościa wydelegowano na spotkanie powiedzmy sobie... jakąś panią, która puściła z projektora pokaz zdjęć fotografa (pauzy między zdjęciami - około 1 sekundy) oraz mruczała coś do siebie (myślała że mruczy do mikrofonu) podczas tego pokazu. Dziwne to było wrażenie - na ekranie pokazywano w większości mistyczne, mroczne zdjęcia, a ludzie którze je oglądali, na twarzach mieli uśmiech od ucha do ucha.

poniedziałek, 9 listopada 2009

todd hido


Przyszły do mnie pocztą dwa nowe albumy. Obydwa wydane przez moich absolutnych fotograficznych faworytów. Pierwszy to nowy album Sally Mann zawierający zdjęcia które zrobiła swojemu mężowi. Ładunek naprawdę sporego kalibru, zanim go ogarnę minie pewnie trochę czasu, także słownie pochylę się nad nim wkrótce ale nie dzisiaj.
Druga książka nosi tytuł "Ohio" i zawiera zdjęcia Todda Hido. Limitowana seria 800 egzemplarzy, wydana tak naprawdę w roku ubiegłym, ale niedostępna praktycznie nigdzie w sensie "normalnych" księgarni typu Amazon czy Photoeye. Trafiłem na nią dość przypadkowo przeszukując w necie informacje na temat nowego regularnego albumu Todda, który ma się ukazać na początku przyszłego roku.
Na Todda trafiłem kilka lat temu oglądając albumy w najlepszej fotograficznej księgarni w Hamburgu. Na stole leżał album "Roaming", który zaintrygował mnie pięknymi prostymi krajobrazami najzwyklejszych dróg, pól, przedmieść. Sfotografowanych w szarym świetle, często w deszczowej pogodzie, zazwyczaj przez przednią szybę samochodu. Pustka i samotność aż do bólu wyzierające z tych fotografii przeszyły mnie na wskroś. Albumu nie kupiłem bo był cholernie drogi. Jednak zaraz jak wróciłem do domu, zamówiłem go sobie z Amazona. Z przesyłką ze Stanów wyszedł sporo taniej. 2 lata później pojawił się kolejny album Hido - Between The Two, niedługo potem pierwsza wystawa monograficzna w Europie - w warszawskiej Yours Gallery. Do dzisiaj nie mogę odżałować że dowiedziałem się o wernisażu dzień po fakcie, dodam - wernisażu z udziałem artysty. Przy okazji wystawy zakupiłem pierwszy album Hido - House Hunting.
Każdy z tych trzech albumów jest wyraźnie inny. House Hunting to zdjęcia domów, Roaming - krajobrazy, Between The Two - wnętrza i portrety. Nie da się jednak ukryć że mają one wspólny mianownik albo nawet kilka mianowników - sporą dawkę niedopowiedzenia, tajemnicy, niepokoju. Przenikliwie zimną samotność. A to wszystko podane w formalnej prostocie. Prostota jest jednak bardzo pozorna. Na pierwszy rzut oka takie zdjęcia mógłby zrobić byle amator, wnikliwe oko dostrzeże jednak w tych fotografiach światła, których "nie ma". Kilku lub kilkunastominutowe ekspozycje rejestrujące płynące po ścianach światła przejeżdżających samochodów, migające ekrany telewizorów, które na zdjęciach zmieniają się w silne światło sceniczne, światła lampki nocnej którą ktoś wyłączył w połowie robienia zdjęcia.
Umiejętność dostrzeżenia tych nieistniejących świateł i wykorzystania ich w kwadracie kadru jest wyższą szkołą jazdy, którą Hido niewątplwie reprezentuje, a mnie osobiście powala.
Niejako kontunuując dość ryzykowną w świecie artystycznym ścieżkę zmiany typu fotografii w każdym swoim wydawnictwie, Hido wydał książeczkę (albo broszurę - tak przynajmniej wygląda gdy się ją położy obok ww albumów) na temat swojego domu. Taka interpretacja mi przynajmniej narzuca się w odbiorze. Nie ma to chyba zresztą specjalnie znaczenia czy to prawda czy tylko fikcja uprawiana przez fotografa. Faktem na pewno jest że Hido urodził się w Ohio.
Książka zawiera równo 20 zdjęć zrobionych tanim aparatem (zapewne typu Holga czy po naszemu Druh), który Hido dostał będąc jeszcze dzieckiem. Są tam zdjęcia które zrobił jako dziecko, są zdjęcia teraźniejsze. Kwadraty wydrukowane na górze pionowo prostokątnej strony narzucają skojarzenia z Polaroidem, jakość dodatkowo to wrażenie wzmacnia. Błyski przeszłości, scenki z życia, portrety zabawek, nieumalowanej matki w piżamie, pierwszych dziewczyn, krajobrazy z najbliższego otoczenia przemierzanego bmx-em. I ponownie niejasne sekrety, ślady ważnych zdarzeń, uczuć, dumy, wstydu. Jak u każdego z nas.
Siła tego albumu polega jednak na tym, że oglądając te zdjęcia, zrobione na drugiej półkuli, w zupełnie innych okolicznościach, wśród innych ludzi, identyfikuję się z nimi, a raczej z wydarzeniami, które symbolizują, w 100%.

Na pierwszej stronie albumu House Hunting znajduje się wiersz A.M. Homesa "Just looking". Dla mnie jest to motto całej twórczości Hido, włącznie z książką Ohio. Zacytuję sam początek (tłumaczenie własne):

"W tym miejscu coś się wydarzyło.
Stało się coś złego.
Są ślady, odciski, pozostały fragmenty - dowody."




niedziela, 8 listopada 2009

nadal cmentarnie

Niedziela pogodowo nadal szara, chociaż już bez mgły. Mimo porannego budzika zostałem jednak w domu. Na lenistwo też trzeba znaleźć trochę czasu. Długo mimo wszystko nie wytrzymałem i zaraz po 12-tej pojechałem do Sopotu na tamtejszy cmentarz żydowski.
Nie jest to typowy kirkut, przynajmniej w porównaniu do większości innych takich miejsc w Polsce. Groby wyglądają inaczej, inaczej są też rozłożone w przestrzeni. W jakiś sposób ten cmentarz jest dla mnie trudniejszy do fotografowania. Już kilka razy chodziłem tam z aparatem ale nigdy nie wychodziłem z przekonaniem że zrobiłem te właściwe zdjęcia. Przez to też wracam na niego co jakiś czas i poszukuję właściwego obrazu.
Dzisiaj, od razu na wejściu cmentarz zaskoczył mnie białą chmurą unoszącą się nad grobami. Pierwszy raz w życiu widziałem czyszczenie kirkutu, nie tylko tego sopockiego, ale w ogóle jakiegokolwiek. Uczucia targnęły mną mieszane - z jednej strony atmosfera zrobiła się nietypowo fotogeniczna, z drugiej strony stanęła przede mną wizja wyczyszczonych do bólu nagrobków zamiast klimatycznie pomalowanych wieloletnim mchem. Hm.
Czyszczenie ograniczyło się jednak (mimo wszystko na szczęście) do kilku grobów i chmura zniknęła. Chyba że po jakimś czasie czyściciele nagrobków wrócą aby dokończyć dzieła. Tego nie wiem.
.
Po południu zabrałem się za kilka zeskanowanych eksperymentalnych zdjęć sprzed tygodnia.

sobota, 7 listopada 2009

z mgły do warsu

Sobotni poranek, tak jak w poprzedni weekend rozpoczął dźwięk budzika o 7 rano. Wena fotograficzna póki co mnie nie opuszcza, stąd poziom determinacji również trzyma się wysoko. Tym razem na dodatek w mig obudził mnie piękny widok za oknem zamglonego klifu orłowskiego. Ledwie było go widać. W 10 minut z plecakiem na plecach i statywem na ramieniu byłem już na dworze. Kilka godzin łażenia po pustym jesiennym lesie - tego mi było potrzeba. Nie ma co dyskutować - nie ma lepszego światła w Polsce od tego jesiennego. Gdy dołączy do tego mgła - żyć, nie umierać.




.

.
.