Etykiety

foto (369) music (101) osobiste (284)

piątek, 22 stycznia 2010

pola upadłych

15 marca 2008 roku odbył się w Warszawie koncert legendarnej gotyckiej kapeli Fields Of The Nephilim. Miała to być ich pożegnalna trasa i ostatnia szansa żeby zobaczyć ten zespół na żywo. Na koncert niestety wtedy nie pojechałem wybierając z ciężkim sercem inny odbywający się tego samego dnia. Na szczęście po czasie okazało się że zespół nie przestał istnieć. Kilka miesięcy temu pojawiła się w necie informacja że w styczniu zagra on w Warszawie ponownie i na dodatek 2 razy. Jako stary fan Fields'ów nie mogłem tym razem przepuścić takiej okazji. 2 koncerty reklamowano 2 plakatami i hasłem w rodzaju - 2 wieczory - 2 oblicza. W praktyce oba koncerty miały się składać w sumie z 5 części, z których tylko środkowa miała być wspólna dla obu. Pierwszy wieczór to stare płyty, drugi - nowsze. Trochę się łamałem czy nie kupić sobie od razu karnetu na 2 koncerty, w końcu zdecydowałem się tylko na piątek. Pierwsze 3 płyty są dla mnie najważniejsze, a 'Elizium' to dla mnie w ogóle jedna z najgenialniejszych płyt wszechczasów. Obok 'Floodland' też najważniejsza płyta gotyckiej fali.
Trochę się obawiałem duchoty na koncercie. Ostatni raz jak byłem w Progresji, na koncercie God Is An Astronaut, można było zejść - zaduch był nie do wytrzymania. Tym razem jednak było dużo lepiej. Chyba poprawili wentylację, gdyż publika była podobnej wielkości.
Przed Fields'ami zagrały 2 supporty, m.in. kultowe 1984. Pamiętam jeszcze ich zimnofalowe koncerty ze starego Jarocina i na jednym z pierwszych festiwali w Bolkowie. Kiedyś miałem odpał na punkcie tego zespołu, dość wyjątkowego brzmieniowo na polskim rynku. Dzisiaj, muszę przyznać, trochę mi się ta muza zestarzała. Albo być może to ja się do niej zestarzałem?

Punkt 22.00. scena kompletnie pokryła się dymem i zabrzmiały charakterystyczne dźwięki stworzone lata temu przez Ennio Morricone do filmu Once Upon A Time In The West, zcoverowane przez zespół w utworze Harmonica Man na samym początku płyty Dawnrazor. Wymarzony początek koncertu. Zespół w formie mistrzowskiej. McCoy śpiewał jak na płytach, gitary brzmiały mocno i przejmująco. Muszę przyznać że serce w kilku momentach zadrżało a myśli biegły do przełomu lat 80-tych i 90-tych kiedy tą muzykę poznawałem i przeżywałem po raz pierwszy.

Koncert był piękny a marzenie tylko jedno - usłyszeć Wail Of Sumer połączone z And There Will Your Heart Be Also. Niestety nie doczekałem się. Pozostał więc niedosyt, choć może nie powinienem narzekać. Usłyszałem w końcu genialne wersje Preacher Man, Dawnrazor, Moonchild, The Watchman, For Her Light i paru innych kultowych numerów. Trochę jednak mimo wszystko szkoda...




4 komentarze:

Anonimowy pisze...

no akurat z tego co pamiętam, to "Wail..." grali drugiego dnia, kiedy to ja z kolei byłem. faktycznie, Carl i zespół jakby wyjęci co dopiero z kapsuły hibernacyjnej. sporo na początek było w sobotę z ostatniego albumu (którego akurat dobrze nie znalem), potem trochę z "Elizium" (w ogóle się ta płyta nie zestarzała, w przeciwieństwie do siostrzyczkowego "floodland",jak dla mnie), a na koniec bestówka ze staroci, z niesamowitym "Last Exit.." na finał. cieszę się, że ich zobaczyłem, bo też mam spory sentyment. (kajetan_chrumps)

Sevillian pisze...

No tak. Czyli jak się mozna było spodziewac, trzeba było brac karnet cholera

Anonimowy pisze...

tylko, że kolo stojący obok mnie twierdził, że dzień wcześniej było praktycznie to samo... (k_j)

Wasyl pisze...

w Londynie tez grali 2 koncerty dzien po dniu i ponoc mial powstac z tego material DVD, nawet biegal tam facet z kamera jak stalem w kolejce do wejscia. Minelo kilkanascie juz chyba miesiecy a DVD jak nie bylo tak nie ma. Ale przyznaje brzmieniowo sa rewelacyjni. To na pewno byl jeden z koncertow mojego zycia...szkoda ze nie moglem byc w Wawie. PS dzieki za pocztowke dzwiekowa z koncertu...odsluchalem ja kolejnego dnia.